Materę mieliśmy w planach odwiedzić już w w zeszłym roku, ale 2020 nie udał się nam tak jak planowaliśmy. Nie tylko nam, jak wiadomo, ale udało się teraz. Słyszeliśmy i czytaliśmy o mieście już dawno, ale wiadomo – czytać to jedno, a zobaczyć… W każdym razie warto było. Szczególnie udanym pomysłem było spędzenie w Materze jednej nocy, dzięki czemu mogliśmy spędzić w niej wieczór, kiedy zapaliły się miejskie lampy i wszystko wyglądało jak z bajki.

Historia

Matera to jedno z trzech najstarszych (dwa pozostałe to Aleppo i Jerycho) stale zamieszkiwanych przez ludzi miast na świecie. Wapienne skały wąwozu rzeki Gravina już bardzo dawno temu, bo są dowody na to, że jakieś 7 tysięcy lat temu, ludzie uznali za fajne miejsce do mieszkania. Najpierw po prostu wykorzystywali krasowe groty i jaskinie, potem zaczęli pracować nad wygodą i wydrążali w miękkiej skale (rzeczywiście można ją bez problemu zarysować nawet paznokciem) kolejne groty i korytarze a jeszcze później także dobudowywali wejścia do swoich domów i ulice pomiędzy nimi. Później kolejne domy, a nawet ulice i kościoły budowane były na dachach poniższych grot-budynków. W zasadzie cała część Sasso Caveoso, czyli części miasta od katedry w dół wąwozu, właśnie tak powstała. Kiedy ludzie trafili na twardszą skałę, zaczęli stawiać domy przy niej, a przynajmniej obudowywać nimi mniejsze groty i tak powstało Sasso Barisano. W zasadzie dość często nie da się tam rozróżnić, która część poszczególnych domów jest jeszcze częścią skały, a która jest zbudowana przez człowieka. Nie zawsze zresztą da się dokładnie rozróżnić od siebie konkretne domy.

Chodząc po tych uliczkach a potem także przekraczając wąwóz i wchodząc do jaskiń, trudno było nie zastanawiać się nad upływem czasu. Rządzili tutaj i nazywali Materę swoją Grecy (podobno pamiątką po nich jest biały wół w herbie miasta z późniejszą, łacińską sentencją „bos lassus firmius figit pedem” – zmęczony wół pewniej stawia nogę – może i nie jest to bardzo górnolotna sentencja, ale dość obrazowo pokazuje wartości, jakimi żyli tu ludzie). Po Grekach byli Rzymianie, Longobardowie, Bizantyjczycy, Saraceni i Normanowie. To tak z grubsza. Gdzieś po drodze sprowadzeni z Kapadocji pustelnicy założyli około 150 kościołów w skałach, część z nich można zwiedzać do dziś. A zwykli ludzie żyli, kochali, czasem nienawidzili, marzyli, zakładali rodziny, budowali swoje domy, piekli chleb – Pane di Matera, (który podobno jest najsmaczniejszych chlebem Włoch, i którego niestety nie spróbowaliśmy), chcieli być szczęśliwi; czasem bywali, a czasem nie, chorowali, zdrowieli, umierali ich bliscy, rodziły się dzieci. Pewnie mieli swoje małe ogródki koło tych domów-jaskiń, może hodowali jakieś kwiatki żeby było ładnie. Tysiące lat… Tu można poczuć, że kamień rzeczywiście jest wytrzymały i choć niby nie mówi, jest w stanie pokazać wiele.

Dzisiaj Matera jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, w opuszczonych domach znajdują się głównie bardzo drogie hotele, B&B, urokliwe kawiarnie i restauracje, a wapienne, gładkie uliczki deptane są przez coraz większe rzesze turystów.

Vergogna d’Italia

Z tymi opuszczonymi domami to też jest historia. W Materze ludzie mieszkali w wykutych skalnych grotach, w bardzo prymitywnych warunkach, jeszcze po II wojnie światowej. W 1945 roku Carlo Levi napisał książkę „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, w której wprawdzie nie opisał samej Matery, ale sugerował, że nawet Chrystus nie zdołał dotrzeć poza Ebolę, czyli prowadzące w stronę Matery i dalej do Salento, miejsce rozjazdu na autostradzie na południe od Neapolu. Opisała Sassi, czyli „Kamienie” siostra autora i jej opis nawiązywał do „Piekła” Dantego. Ta książka i ten opis zwróciły uwagę na Materę. Nie było tam dostępu do wody i elektryczności (ale pamiętajmy, że to lata czterdzieste XX wieku). Część mieszkańców urządziła się tam mimo wszystko nie najgorzej i wnętrza ich odrestaurowanych domów można zwiedzać, co zresztą zrobiliśmy, jednak przytłaczająca większość żyła w strasznych warunkach. Zwierzęta mieszkające w tym samym pomieszczeniu co ludzie nie były w sumie czymś aż tak niezwykłym w Europie tamtych czasów, ale już zwłoki schnące na dachu służącym z braku miejsca jako cmentarz, owszem. Dodatkowo z powodu biedy, braku higieny i leków oraz upałów (podczas naszej wizyty w czerwcu było około 40 stopni, a to dopiero początek włoskiego lata) szerzyły się tam choroby i cyklicznie wybuchały dość poważne epidemie. Politycy uznali Materę za infamia nazionale (hańbą państwa) i vergogna d’Italia (wstydem Włoch) i w 1952 roku rozpoczęto wielką akcję przesiedlania mieszkańców Sassi do nowo wybudowanych osiedli w nowej części miasta, poza samym wąwozem. Do 1968 roku, kiedy akcję zakończono, przesiedlono około 30 000 osób. Tak, trzydzieści tysięcy. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, część ludzi wcale nie chciała tej zmiany. Niby na lepsze, jest prąd, woda w kranie, kilka pokoi, może nawet balkon, ale „tam był MÓJ DOM”. Do tego sąsiedzi tworzyli bardzo zżyte ze sobą małe społeczności i to nie zawsze dało się odtworzyć w nowych miejscach. I dramat gotowy. Wielu ludzi usiłowało wrócić na swoje stare miejsca, część z grot plombowano a nawet zamurowywano wejścia. I znowu jest o czym myśleć…

Starożytna, opustoszona część miasta czekała na lepsze czasy i doczekała się w latach 80-tych. Wydano prawo pozwalające wrócić do Sassi ludziom pod warunkiem wykonania remontu pod nadzorem konserwatora zabytków i zachowania pierwotnego wyglądu. Teraz prawie 70% domów należy do Miasta Matera, są dzierżawione i powstają tam przede wszystkim hotele, restauracje i kawiarnie. Zamieszkałych jest na co dzień bardo niewiele domów. Miejsce jest niezwykle, piękne i klimatyczne. Pomimo ogromu turystów w zasadzie wszędzie udało się uniknąć cepeliowego charakteru, ale dopiero wędrówka poza najbardziej oblegane turystyczne szlaki z cyklu „spędź 3 godziny w najstarszym mieście Europy” dostarcza niezapomnianych wrażeń.

System cystern – Palombaro Lungo

Jednym z najciekawszych dla nas miejsc, które udało się nam w Materze zwiedzić. Palombaro Lungo, czyli udostępniona dla zwiedzających część ogromnej sieci podziemnych cystern na wodę zaopatrujących miasto. Zbierano tam wodę ze strumieni i wodę opadową, i zużywano podczas suchego lata. System składa się z pięciu potężnych podziemnych wydrążonych przez ludzi w wapieniu i otynkowanych pokruszoną terakotą cystern, z których jedną można zwiedzać. I warto. Poniżej zdjęć jest adres, który pomoże znaleźć wejście na samym środku placu. Całkowita pojemność systemu wynosiła 5 mln litrów wody! (klasyczny basen olimpijski to około 3,5 mln litrów). I to wszystko pod miastem, które normalnie funkcjonowało. Cysterny nie są używane od czasu zbudowania klasycznego wodociągu w Materze i teraz stanowią atrakcję dla turystów.

Oczywiście od razu mieliśmy skojarzenia ze zbiornikiem miłości, który opisywaliśmy na blogu :).

Kanion Torrente Gravina

Jednym z lepszych pomysłów okazała się kilkugodzinna wycieczka na drugą stronę wąwozu. Udało się nam znaleźć dość dobrze oznaczone zejście i instagramowy mostek, do którego ustawiona była już kolejka. Poczekaliśmy na swoją kolej, zrobiliśmy zdjęcie (no bo jak inaczej:) i… poszliśmy dalej. Sami. Gorące, wyschnięte zbocze jaru nie jest specjalnie wymagające, ale zwykły spacer ceprostradą to nie był. W dole wiła się rzeczka Gravina (raczej potok), od której nazwę wzięły liczne w całej Apulii wąwozy z Gravina di Puglia na czele. W potoku kąpały się kaczki i dochodził z nich rechot żab. Ta muzyka razem z cykaniem świerszczy (cykad?) towarzyszyła nam całą drogę. Zdecydowanie było warto. Tym bardziej, że widoczne z samego miasta jaskinie są udostępnione i opisane, i można sobie po nich bez problemu chodzić. W końcu dociera się do dużego parkingu (to miejsce grało Golgotę w Pasji Mela Gibsona), na którym nie ma absolutnie nic poza pięknym widokiem na Materę i zachodzące już słońce. Można patrzeć na miasto, myśleć o wiekach historii i być zadziwionym, że teraz my razem jesteśmy tutaj. W naszym czasie. I być wdzięcznym.

A potem wrócić i być już bardzo zmęczonym, spragnionym i głodnym, ale jeszcze podziwiać wieczorną Materę, która rozświetlona wygląda jak bożonarodzeniowa szopka i chwilę później znaleźć super budkę z gorącym, świeżo zrobionym pancerotti, a potem jeszcze zjeść cudowną, lodowatą granitę di limone.