Bardzo dziwne czasy nastały w naszej rodzinie. Bardzo dziwne. Naszych dzieci nie ma w domu. Jedno dziecko wyprowadziło się już parę lat temu, a obecnie dzieli nas odległość mierzona tysiącami kilometrów (nie jest dużo tych tysięcy, ale jednak). Druga latorośl (raczej jesieniorośl, gwoli ścisłości) teoretycznie z nami mieszka, ale to mieszkanie sprowadza się do pomieszkiwania raczej – śpi czasem tutaj, zagląda do lodówki i niewiele więcej, a i to najprawdopodobniej tylko do jesieni.
Nie zajmujemy się wcale tym, czym zajmowaliśmy się oboje przez ostatnie 20 lat z kawałkiem – naszymi dziećmi. Na wywiadówce byłam ostatnio ładnych parę lat temu, a obecnie nie mam zielonego pojęcia jak wygląda wewnątrz budynek, w którym uczy się którekolwiek z moich dzieci. Nie jestem też w stanie wymienić przedmiotów, które z tą nauką są związane. Dziwne czasy. Nie chodzi nawet o to, że nie trzeba fizycznie robić tych wszystkich rzeczy, dbać o milion drobiazgów i sto tysięcy spraw ważniejszych. Nikt tego od nas nie oczekuje, wręcz przeciwnie.  Nie chodzi tylko o czas, którego nie poświęcamy aby dzieci poszły spać (fakt jest taki, że nie wiem jakoś specjalnie dokładnie kiedy przesypiają noc, kiedy się uczą a kiedy imprezują ze znajomymi), o czas poświęcony na przygotowanie jedzenia, czystego ubrania itd, itd.  Ja się tymi wszystkimi sprawami po prostu nie muszę zajmować i nawet nie powinnam. Moje dzieci są dorosłe. Na prawdę dają sobie radę same. SAME. Znaczy bez naszej pomocy, troski i opieki na każdym kroku. Jasne, że potrzebują naszego wsparcia, ale na zupełnie innych warunkach niż odbywało się to do tej pory. Mogę przyglądać się ich sukcesom (i robię to z najwyższą przyjemnością i rozpierającą dumą), i współczuć porażkom (i robię to z rozdzierającym bólem w sercu), mogę też udzielać dobrych rad… kiedy zostanę o nie poproszona.

Udało się!!! Trudno o większą satysfakcję, poczucie spełnienia, radość.

I to jest właśnie takie dziwne – w naszym życiu powstała zupełnie nowa przestrzeń. Wolna i jeszcze nie zagospodarowana.
Otwieramy zupełnie nową kartę naszego życia. Co przyniesie? Czym będziemy się zajmowali przez następne 25 lat? Co jeszcze przeżyjemy? Czym odważymy się teraz zaryzykować? Zmieniły się zasady i zaczyna się zupełnie nowa przygoda.
Trochę tak, jak z moją ulubiona książką. Najpierw jest Hobbit i wędrujemy z zabawnym, grubym Bilbem Bagginsem i brodatymi krasnoludami (kto pamięta, że krasnoludy miały kolorowe brody?) na wielką wyprawę, poznajemy śpiewające elfy, pokonujemy złe gobliny, wilki a w końcu nawet smoka. Dobrzy są dobrzy, a źli są źli. I brzydcy. Znajdujemy skarb, i po jeszcze kilku groźnych przygodach, wracamy do domu. A ten dom nigdy już nie jest taki sam. Po jakimś czasie okazuje się, że gra toczyła się o wiele, wiele większą stawkę i teraz zaczyna się zupełnie nowa historia – nowa wyprawa, nowi jej towarzysze, nowe przygody i nowy cel. Jest coś na rzeczy, że człowiek podobno dojrzewa razem ze swoimi dziećmi…
Z drugiej strony dziękujemy razem z mężem Bogu za mądrych ludzi, i za to, że ich posłuchaliśmy. Za to, że mieliśmy czas dla siebie, kiedy tego czasu naprawdę było niewiele, że dbaliśmy o siebie nawzajem. Teraz uczymy się na nowo życia we dwoje. W zasadzie nie pamiętamy już jak to było kiedyś; zawsze byliśmy przecież z dziećmi a teraz jest zupełnie inaczej. No więc się tego uczymy. Na nowo. I jest fajnie.

Jesteśmy gotowi na nowe przygody