nasza podróż poślubna 30 lat później 🙂

W zasadzie mieliśmy być na Wyspie Wiecznej Wiosny… wiosną. Planowaliśmy naszą jubileuszową wyprawę od października 2019 i nawet w marcu byliśmy już w drodze. Lockdown zastał nas w Lizbonie w przeddzień wyjazdu. Spędziliśmy urocze, acz nieco nerwowe kilka dni w stolicy Portugalii, po czym przez Berlin, niemal bez przygód wróciliśmy do domu. I była kwarantanna a nie Madera. Samą rocznicę ślubu świętowaliśmy w domu, przebukowaliśmy bilety na wyspę i czekaliśmy aż covid minie. Nie minął, ale udało się nam „wstrzelić” w jesienne kilka tygodni otwarcia Madery na turystów no i proszę. Lecimy!

Całą drogę wszystko było kompletnie zasnute chmurami, więc oprócz pięknego wschodu słońca z okien samolotu niewiele widzieliśmy, ale za to sama wyspa przywitała nas bajeczną tęczą. Lądowanie na jednym z najtrudniejszych dla pilotów lotnisk i jesteśmy na miejscu! Ze strelicją w dłoni (kwiat – symbol Madery dostawała każda kobieta po wyjściu z samolotu. Była piękna i towarzyszyła nam przez wszystkie dni w obu miejscach noclegowych 🙂 poszliśmy na testy. Przyjemność średnia, jeszcze mniejsza to kilka godzin oczekiwania na wyniki, ale takie czasy. Dzięki Bogu oboje mamy „-” i zielone światło dla wędrówek.

Wynajętym autem, bo poruszanie się na Maderze bez samochodu jest zdecydowanie złym pomysłem, pojechaliśmy do „naszego” domku. Wymieniliśmy klucze z właścicielem (z zachowaniem reguł sanitarnych) i czekaliśmy na wynik testu. Przyszedł na SMS i na aplikację trochę ponad 5 godzin po zrobieniu. Odetchnęliśmy z ulgą i zabraliśmy się za zwiedzanie.

Nasze pierwsze miejsce to São Vicente. Tutaj też nocujemy pierwsze kilka nocy. Niewielka miejscowość (ma trochę ponad 5000 stałych mieszkańców) wrzynająca się doliną rzeki Ribeira Grande wprost z kamiennej plaży nad oceanem wgłąb lądu, który jak w zasadzie na całej Maderze od razu strzela w niebo skalistymi, wysokimi górami. Niesamowite wrażenie. Zieleń, mgły zasłaniające szczyty i maleńkie domki.

Niestety z powodu pandemii nieczynne jest centrum wulkanologiczne i jaskinie, a w zasadzie tunele lawowe Grutas de São Vicente. Zostały odkryte w XIX wieku i są udostępnione dla turystów od 1996 roku. Był to nasz punkt programu bo Madera jest przecież wulkanem i to jednym z najwyższych na świecie – podstawa na głębokości ponad 4 000 m w oceanie i najwyższe szczyty w okolicy 1800 m n.p.m. dają 6000 m! Wyspa wraz z sąsiadującymi Ilhas Desertas (tam jeszcze nie byliśmy a podobno również warto) powstała około 6 mln lat temu nie tyle w wyniku erupcji wulkanu, co raczej wielu dość rozległych w czasie, mniej lub bardziej gwałtownych wylewów, z których kolejne przykrywały poprzednie i tak stworzyły niezwykły krajobraz. Nawet jeśli były tu jakieś klasyczne kratery właśnie w ten sposób zostały zalane i obecnie na Maderze nie ma ani jednego. Ostatnia maderska erupcja miała miejsce jakieś 6 tysięcy lat temu, więc wulkan uznaje się za wygasły.

Nie ma rady. Centrum jest zamknięte i możemy sobie pooglądać jedynie okoliczny bardzo przyjemny park i iść dalej. To właśnie robimy. Zeszliśmy stromym zejściem, nieco zapuszczonym szlakiem przy jaskiniach i dalej do samego miasteczka wzdłuż rzeki. Już na początku mieliśmy okazję się przekonać, że miano wyspy wiecznej wiosny jest w pełni uzasadnione. Trudno się nam wypowiadać o wieczności na Maderze, ale wiosna jest tutaj z pewnością. Kwiaty, kwiaty, kwiaty i kwiaty. Duża część znana nam do tej pory jedynie z domowych parapetów albo ogródków występuje tu jako pospolite „krzaczory”. Podoba się nam.

Dalej poszliśmy najpierw starą drogą nad miasteczkiem, potem niewielką ścieżką wzdłuż mikroskopijnych ogródków na półkach a raczej półeczkach przyczepionych do skały, w końcu ścieżka zaprowadziła nas ostro w dól, gdzie wyszliśmy prościuteńko do … kuchni pobliskiej restauracji. Jakaś pani akurat zmywała naczynia. Kompletnie nas zamurowało, ale chyba nie byliśmy tu pierwsi, bo z wielkim uśmiechem powiedziała nam, że wszystko jest ok, jesteśmy w dobrym miejscu i mamy dalej iść „tam”. Może zresztą powiedziała coś zupełnie innego, ale była uśmiechnięta i życzliwa, a kiedy poszliśmy we wskazanym kierunku wyszliśmy na mikro deptak nad brzegiem oceanu. Kamienna plaża w zadnym wypadku nie nadaje się do kąpieli ale do zejścia i robienia zdjęć jak najbardziej. Dalej poszliśmy do sklepu, który był celem naszego wieczornego spaceru, zrobiliśmy zakupy na kolację, wypiliśmy kawę i gorącą czekoladę w sklepie i brzegiem rzeki a potem poboczem ulicy wróciliśmy do naszego domku. Kolacja i spanko. Od jutra ruszamy!