Kiedy miałam jakieś 9 lat tata narysował mi górską polanę, na której stało schronisko a wokół był dywan z krokusów. Tata naprawdę umiał rysować i ołówkowy szkic bardzo pobudził moją wyobraźnię. Tym bardziej, że oprócz rysowania, tata naprawdę umiał też opowiadać.

Obrazek przedstawiał Polanę Chochołowską w Tatrach, gdzie tata co roku jeździł wiosną na narty. Opowiadał, jak zamiast na narty poszedł na wycieczkę i zobaczył całą łąkę pełną krokusów. 
Obrazek gdzieś się zawieruszył, podobnie zresztą jak tata, ale podkręcone przez dziecięcą wyobraźnię marzenie gdzieś tam, po cichutku sobie żyło. 
Z krokusami w Dolinie Chochołowskiej jest tak, że trzeba trafić w odpowiedni moment. Kwitną, oczywiście w kwietniu, ale trwa to jakieś dwa tygodnie najwyżej i jest zależne od pogody i raczej trudno zaplanować sobie urlop na konkretny termin. No chyba, że ktoś może planować wolne dni „jak zakwitną w Tatrach” krokusy 🙂
Lata mijały, a ich upływ widać zdecydowanie bardziej po mnie niż po Tatrach, dorosły moje własne dzieci, moje marzenie zakurzyło się i wyblakło, a krokusy kwitły sobie co roku. Aż tu nagle okazało się, że jedziemy w kwietniu w Tatry. Może tym razem? 
Nie wiem czy wszyscy tak mają, ale ja mam z marzeniami pewien problem. Kiedy już, już mają się spełnić mam ochotę się wycofać i zrezygnować, bo „wcale mi aż tak nie zależy”. Prawda jest jednak inna. Chyba po prostu boję się rozczarowania. Kiedy takie własne, wieloletnie marzenie ma się spełnić, jest we mnie niepokój, strach nawet, że nie będzie tak, jak sobie wymarzyłam, że moje oczekiwania będą się zbyt boleśnie różniły od rzeczywistości. I… bywam gotowa z nich zrezygnować. 
Cudownie jest wtedy usłyszeć „nie marudź, jedziemy”. I cudownie jest wiedzieć, że jeśli nawet się rozczaruję, nie będę w tym sama. I pojechać.
Prawda jest taka, że jeszcze na szlaku, widząc z oddali pierwsze drewniane domki Doliny Chochołowskiej sama przed sobą udawałam, że wcale aż tak mi nie zależy. Ale jak zobaczyłam…
Przepadłam z kretesem. Kwiatki, kwiatki i wszędzie kwiatki. Fioletowy dywan, nieco już przerzedzony w najbardziej nasłonecznionych miejscach zdecydowanie jest wart marzenia. I zrealizowania tego marzenia.
Może i realizowanie marzeń bywa ryzykowne, ale kto nie ryzykuje…
No i warto w realizacji marzeń wspierać się nawzajem – mojemu Mężowi zdaje się bardziej podobała się moja ucieszona mina i podskoki niż krokusy. 😛