Rano wrzeszczące mewy i zimno. Szybka herbatka na tarasie ( z widokiem na hodowlę drzewek bonsai sąsiada), chwila na rozmowę z właścicielem, potem śniadanko w znalezionej wczoraj Confeitaria Magalhaes. Mocno zaniżamy tutaj średnią wieku. Zajmujące stoliki starsze panie przy ciasteczkach i kawie były wystarczającą zachętą. I słusznie – pyszne ciastka, fantastyczna kawa. Starsze panie wiedzą co dobre. My już też.

Posileni, idziemy zwiedzać miasto. Dzisiejszy dzień cały przeznaczamy właśnie na to. Jest rewelacyjnie. Łazimy po ulicach i uliczkach; uwielbiamy takie snucie się w nieznanych miejscach. Między dwoma kościołami (Igreja do Carmo i Igreja das Carmelitas) trafiamy na najwęższy dom w mieście; rzeczywiście jest dość wąski :), wewnątrz Pan prowadzi statystyki – Polacy są dziś dość daleko, m. innymi za Japończykami i Australijczykami. Nieco dziwią nas w kościołach rzeźby z perukami na głowach. Jakoś dziwnie to wygląda. No ale co kraj, to obyczaj. Zwiedzamy kilka kościołów, największe wrażenie zrobił na nas Igreja de Santa Clara. Złocone rzeźby wokół całego wnętrza, niesamowity barok do sześcianu, konsekwentny od początku do końca i o dziwo, wcale nie przytłaczający.Pogoda nas zdecydowanie nie rozpieszcza. Cały dzień jest mgliście i zimno. Pod wieczór, po przejściu Ponte Dom Luis I kilka razy :), zaliczyliśmy porto w Porto. Oj, warto! Tyle, że to wcale nie Porto, tylko Vila Nova de Gaia. Do tej pory wcale o tym nie wiedzieliśmy. W zwiedzaniu piwnicy Burmester i degustacji towarzyszyły nam dwie pary – ze Słowacji i z Japonii. Pan Japończyk pracuje w Toyocie i był kiedyś w Polsce. Słowacy z kolei byli wybitnie małomówni. Porto w Porto, znaczy w Vila Nova de Gaia było fantastyczne – gdybyśmy mogli kupilibyśmy kilka butelek na przyszłość. W sumie możemy, tylko kto by to nosił?
Kończymy dzień w Bufete Es. Domingos na arrozo de polvo. Absolutna rewelacja.  Jak przeżyjemy to idziemy spać. A jutro w trasę.