Za nami długi dzień, choć poranek okazał się dość krótki. Pobudka, śniadanie, porządek po śniadaniu żeby wrócić do czystego domu :), ostatnie drobiazgi do plecaków, sprawdzanie listy zabranych rzeczy  (już wiemy, że zapomnieliśmy sznurka), wyłączyć światło, wodę, zamknąć okna i wszystko gotowe. Telefon „już jestem”, droga do Krakowa (dzięki Kasia), lotnisko – tym razem okazało się, że dwie godziny przed odlotem to wcale nie jest za dużo. Pan z obsługi lotniska ściągnął nas i jeszcze kilka osób z ogromnej kolejki do bramek, już po odprawie. Gdyby nie to, stalibyśmy tam chyba do wieczora. Tym bardziej, że zawsze przecież trzeba doliczyć co najmniej 5 minut na nieco dokładniejsze sprawdzenie Janusza. Nie pomyliliśmy się co do tego, ale pomimo najwyraźniej podejrzanego wyglądu, Janusz kolejny raz pomyślnie przeszedł wszystkie bramki i siedzimy w wypakowanym do ostatniego miejsca, samolocie. W drogę!

Dolecieliśmy, znaleźliśmy nocleg, zostawiliśmy plecaki i zwiedzamy Porto. Mamy tutaj dwa noclegi, więc odrobinę pozwiedzamy. Tuż obok noclegu mamy piękny kościółek z azulejos – ich nazwa pochodzi podobno od arabskiej nazwy azzelij czyli „mały, gładki kamyk”, ewentualnie azul – czyli „niebieski”. Naszym zdaniem to połączenie tych obu :). Bywają naprawdę piękne – całe wyłożone nimi ściany robią wrażenie.

Idziemy piechotą do centrum. Po drodze przekonujemy się, że zabranie namiotu mogło być dobrym pomysłem. W oknie albergi dostrzegamy karteczkę informującą, że niestety nie ma już miejsc dla pielgrzymów. Pewnie można nocować w innych miejscach, ale drożej. Pogoda taka sobie, raczej pochmurno, choć portugalskie słonko momentami się pokazuje. Porto jest bardzo fajnie położone – starsza część miasta jest położona w zasadzie na dwóch poziomach i łączącej je skarpie z dzielnicą Ribeira – nabrzeżem rzeki Douro. Zwiedzamy sztandarowe zabytki i łazimy po wąskich, stromych uliczkach. Wieczorem wdrapujemy się na Torre dos Clerigos i podziwiamy panoramę. To miasto nie śpi! Więc i my raczej późno się kładziemy. Dobranoc!