Siedzę sobie chora w domu. Kicham, prycham, głowa mi pęka i słabo się czuję. Nie żebym dramatyzowała, ale naprawdę mi się to nie podoba. Miałam na ostatni tydzień, a nawet półtora tygodnia zupełnie, ale to zupełnie inne plany. No i wzięły w łeb. Siedzę więc w domu, piję mleko z miodem, herbatę z cytryną, wodę z rozpuszczalnymi tabletkami, wodę z sokiem, herbatę z malinami, kawę zbożową z cynamonem, wodę z niczym i zjadam się chlebem z czosnkiem. Chodzę po domu w czapce, zawijam się szalikiem i ogólnie siedzę pod kocem. To są moje rozrywki, bo łeb mi tak rozsadzało, że z czytania a nawet oglądania TV były raczej nici i jeśli jesteśmy przy niciach, to z robótkami też szału nie było. Zaniepokojonych uspokajam: tak, odwiedziłam lekarza, wzięłam lekarstwa, wyleżałam i jest trochę lepiej, co niestety ciągle nie oznacza „dobrze”. 
No ale do rzeczy. Postaram się skończyć ten przydługi wstęp i wzmocniona herbatą z malinami i imbirem wznieść się na wyżyny intelektu i napisać posta na bloga, co niniejszym czynię. 
Jak już wiadomo – miałam inne plany. Zupełnie inne. Ale nie wyszło. 
Ostatnio (tutaj) pisałam o dążeniu do sukcesu, szalonych noworocznych postanowieniach i pozwoliłam sobie zauważyć, że nie zawsze warto za wszelką cenę do tegoż sukcesu pędzić. Już wtedy nie czułam się kwitnąco, ale mądrzyłam się jak to trzeba zachować zdrowy rozsądek i nie przeczuwałam jeszcze, że tuż za rogiem a konkretnie w najbliższych dniach, będę miała niezwykłą okazję przećwiczenia tego na sobie. Może nie jest to wielka skala, ale w ostatnich dniach naprawdę nie udało mi się zrealizować NIC z tego, co sobie zamierzyłam. I… zaczęłam „łapać doła”. 
Moje cele na ostatni tydzień nie były bardzo wielkie, ale nie udało mi się ich osiągnąć. Może mogłam się jednak bardziej postarać? Może trochę się z sobą cackam? 
No i siedzę, słucham jak rozmiękający śnieg kapie na parapet a zegar wybija kolejne godziny mojego nieudanego tygodnia i myślę sobie, że może to jest po prostu okazja, żeby w praktyce zmierzyć się, kolejny zresztą raz, ze sobą i przyznać, że bywam słaba, że nie wszystko mi się udaje i… wcale nie wszystko musi. Naprawę ważniejsze od tego co robię jest to, kim jestem. Fajnie to brzmi jak wszystko dobrze się układa, ale ta prawda jest ważna szczególnie w takim czasie jak ten mój teraz. I oczywiście, tydzień czy dwa choroby i nic-niemożności to nie jest wielka rzecz. Pewnie, że nie. Ale w takich małych chwilach porażek można przecież ćwiczyć odporność na większe. Nie żebym je planowała 😛
Oglądałam kiedyś film o oceanach. Lata temu. Kiedy morzem targa sztormowy wiatr, leją się strugi deszczu, spienione, kilkumetrowe fale przewalają się tam i z powrotem z ogromnym hukiem, niebo rozrywa blask błyskawic, głębiej, 
głębiej, 
jeszcze głębiej,
jest spokój. Woda płynie swoim drogami, różne morskie stwory i stworki nic nie robią sobie z tego co dzieje się na górze. Panuje spokój, harmonia i cisza. 
Ten obraz bardzo mocno we mnie utkwił. Chcę tak żyć. Nawet jeśli się nie układa, jeśli jest jakaś burza i nie wszystko idzie tak jakbym chciała, to to kim jestem, decyzje jakie podjęłam i Ci, z którymi związałam moje życie sprawiają, że mogę gdzieś w środku spokojnie oczekiwać lepszej pogody. 
Wtedy znów wypłynę…