„Zmieniaj życie i pozostań w strefie komfortu” – SMS o takiej treści ostatecznie obudził mnie któregoś dnia podczas śniadania. Wstałam znacznie wcześniej, ale jakoś niekoniecznie oznaczało to obudzenie się. Nawet bardzo niekoniecznie. Mętny wzrok i baaardzo powolne tempo myślenia i wszystkiego innego jakoś nie mogły mnie opuścić. Chyba całe długie kilka sekund zajęło mi zrozumienie, że SMS jest początkiem reklamy zachęcającej mnie do całkowitego przemeblowania mieszkania i wymiany sprzętu AGD. Super. Taki komfort, że hej! Obudziłam się natychmiast. NIE!!! Żadnych nowych mebli, garnków, lodówek i sztućców! Nawet 50% taniej. 
No ale ostatnio pisałam o tym, że zawsze jest czas na zmiany, i to czy ich dokonujemy zależy tylko od nas (tutaj), to dziś może o tej strefie komfortu. Bo chyba, choć hasło brzmi kusząco, niekoniecznie jest możliwe do zrealizowania. I to nie tylko w sprawie remontu, przemeblowania, przeprowadzki  czy innych podobnych kataklizmów. Podejrzewam, że generalnie niemal żadne zmiany nie przychodzą całkiem bezboleśnie; nawet te „na lepsze” (jeśli ktoś ma jakieś naukowe dowody na to, że jest inaczej, proszę o kontakt). Jesteśmy jakoś tak przyzwyczajeni do starych butów, że wchodzenie w nowe jakoś zwykle, przynajmniej na początku, nam nie leży. I oczywiście im ważniejsza sprawa, a więc i zmiana, tym trudniej przychodzi. I tym bardziej się przed nią bronimy. Święty niemal argument, że ZAWSZE TAK BYŁO, I BYŁO DOBRZE urasta do rangi życiowej prawdy i jedynie słusznego celu w życiu. Istnieje nawet powiedzenie, że lepszy jest stary wróg niż nowy przyjaciel. Co??? No to już przesada!
A jednak. Czy możliwe jest, że tak bardzo przyzwyczaiłam się do starego, że nowe, chociaż lepsze, nie ma żadnej racji bytu? Czy możliwe jest, że wolę starego wroga, z którym jakoś nauczyłam się już żyć, niż nowego przyjaciela, który samym swoim istnieniem szykuje dla mnie kilka niespodzianek?
Czy jest możliwe, że  wolę przykryć głowę kocem i przeczekać, aż zmiana sobie pójdzie i nigdy nie wróci? Otóż niestety jest. Nie tylko możliwe, ale nawet całkiem prawdopodobne. I kilka takich doświadczeń mam już na koncie. Dumna z tego nie jestem, ale tak jest. Co więcej… coraz częściej wolałabym, żeby było po staremu…
Można przespać życie z głową pod kocem. Ale czy warto? 
Bo zmiana zawsze kosztuje. Tak, drogocenne rzeczy kosztują dużo… Dlatego są cenne… Ale kiedy przychodzi za nie płacić, zwykle tracę entuzjazm. Moja wygoda, na którą już sobie zapracowałam, do której mam chyba prawo, nie?, którą już polubiłam i w ogóle jest jak stare kapcie, domaga się swoich praw. Niech no ktoś tylko jej zagrozi! 
Czasem tylko narzekam, że moje życie jest puste, niewiele warte, nudne, nieszczęśliwe… 
No cóż… Jakie walki, takie zwycięstwa. 
Hurraaaa!!!!! Znalazłam kapcie, były pod łóżkiem!!! 
Super.
A jednak wcale nie jestem zwolennikiem „wychodzenia ze strefy komfortu”. Zwłaszcza jako sposobu na zmianę. Jestem mocno przekonana, że wcale nie o to chodzi. 
Ponad już rok temu byliśmy na absolutnie najcudowniejszych wakacjach w naszym życiu. Wymagało to spakowania się i wyjechania z domu, ogólnego obniżenia standardów wypoczynku (spaliśmy we własnym aucie), mierzenia się z obcym i zupełnie nieznanym językiem i kulturą, i ogólnej oraz szczegółowej zgody na niewygodę. Strefa komfortu pozostała mglistym wspomnieniem, które pozostawiliśmy zamknięte na klucz. Warto było? Oj, tak! 
Ale sednem wspaniałości naszych wakacji wcale nie było opuszczenie strefy komfortu! To była cena, którą musieliśmy zapłacić za cel. I naprawdę nie chodzi o to by płacić i płacić, tylko nie wiadomo za co.  
Każda zmiana, przygoda, musi mieć cel i powód, przyczynę, chęć, potrzebę, może nawet marzenie, i prawdą jest, że trzeba za to zapłacić. Inaczej się nie da. 
Ale przecież nie ta zapłata jest celem!
Warto w życiu znaleźć sobie jakiś większy. I wtedy okazuje się, że brzemiona naprawdę mogą być lekkie.
Bo nie chodzi o to by wyjść, ale by gdzieś iść.
Dopiero wtedy już sama droga jest wartościowa. 
I nie będę przemeblowywać swojego mieszkania, bo naprawdę lubię te meble, które mam 🙂