.
Ciężko mi uwierzyć, że to już miesiąc, a i nie mniej ciężko było uwierzyć, że to się w ogóle naprawdę dzieje. Patrząc w tył wiem, że wydarzyło się wiele przez całe te ponad 30 dni, które już z Kasią jesteśmy małżeństwem. To niesamowite jak szybko mija czas, jeśli człowiek po uszy zajęty jest działaniem. Byliśmy na wspaniałej podróży w Izraelu, zdążyliśmy posiedzieć na walizkach bez domu, to u jednych rodziców, to u drugich, i finalnie znaleźć mieszkanie, z którego jesteśmy niezmiernie szczęśliwi i do którego serdecznie zapraszamy na kawę/herbatę/ciasto/wino 🙂 Jednak chcę pisać o ślubie, a nie o pierwszym miesiącu naszego wspólnego życia.
Dzień ślubu to był armagedon, naprawdę. Bieganie od samego rana, załatwianie spraw nieogarniętych przed przypadek, bądź świadomie pozostawionych na ten dzień: kwiaty, przyjazd ludzi, szczegóły ceremonii, ubranie się, przywiezienie Marty, która miała pomalować Kasię i mnóstwo innych spraw. Cały, absolutnie cały poranek, biegaliśmy jak poparzeni. Później ceremonia. To się dzieje, nie ma już nad czym się zastanawiać. Pastor mówi kazanie, obok mnie zestresowana, piękna Kasia, za mną tłum: rodzice, siostra, rodzina, przyjaciele. Odwracam się i widzę uśmiechnięte twarze, wzruszone tak ważnym dla mnie wydarzeniem. To absolutnie niesamowite kiedy ludzie ważni dla mnie są ze mną w tak ważnym momencie. Dzięki Wam za to! Także moc życzeń i wiadomości od ludzi, którzy nie dali rady dotrzeć do Piotrkowa na ceremonię – to było na maksa wzruszające, kiedy życzyliście nam wszystkiego najlepszego przez wiele jeszcze dni po ślubie!  
Składam przysięgę; myśl o tym, że moja ukochana staje się w tym momencie moją żoną, że wiążemy się węzłem, który rozwiązać może tylko śmierć jest niesamowita, zapierająca dech w piersi, Kasia w zeszłym tygodniu mówiła, że jeśli nie byłaby absolutnie i bezgranicznie pewna, gdyby dzień wcześniej nie przemodliła i nie przemyślała jeszcze raz tego tematu, nie udźwignęłaby brzemienia tej przysięgi i chyba by uciekła. Ja reagowałem na to zupełnie inaczej. Wcześniej zupełnie pewny i niezestresowany byłem teraz totalnie odcięty od mojego emocjonalnego świata, głęboka radość miała przyjść dopiero później. Działałem wyłącznie w trybie zadaniowym: podpisanie dokumentów, pamiętanie gdzie podpisy, żeby nie wypinać się do ludzi, starałem się wszystko ogarniać, emocje nie dotarły nawet gdy zagrała muzyka. Zaczęły docierać powoli, dopiero w trakcie składania życzeń i pojawiły się w pełni w samochodzie, gdy jechaliśmy na salę weselną. To absolutnie był najpiękniejszy dzień mojego życia!
Czekam na więcej i z całego serca dziękuję tym, którzy byli z nami wtedy fizycznie w kościele i tańczyli na weselu do piątej rano, ale także tym, którzy wspierali nas duchem. To wspaniałe mieć tak cudownych znajomych i przyjaciół.
Dzięki.
Marek