Tak. Właśnie dziś minęło 26 lat od tego dnia, w którym powiedzieliśmy sobie TAK! No więc świętujemy! Plany były wyjazdowo-wycieczkowe, ale okoliczności życia i przyrody dość skutecznie je pokrzyżowały. Ad 1) zapłaciliśmy trochę większe (tak ze dwa razy) OC za samochód niż planowaliśmy wcześniej i to się przekłada odwrotnie proporcjonalnie do zasobności naszego portfela i ad 2) pogoda spłatała nam figla i jest dziś ciemno, zimno, ponuro, deszczowo i wietrznie. Brrr. Dobrze, że to dziś jest taka pogoda a nie te 26 lat temu, ale i tak brrrr. No i tak doszło do tego, że świętujemy zupełnie inaczej niż planowaliśmy. Życie. Byliśmy na basenie, na pysznym obiedzie i na kawie, potem posiedzieliśmy sobie w domu. Teraz Pan Mąż poszedł pobiegać (jest moim bohaterem) a ja usiadłam, bo w czwartki piszę bloga. Nie mieliśmy żadnych gości, żadnej pracy i żadnych spotkań. Tylko my we dwoje. Absolutnie cudowny dzień. Nie żebyśmy nie lubili ludzi, ale pracujemy z nimi na co dzień, więc ten dzień był i jest nadal tylko dla nas. Powoli, spokojnie, napawam się każdą jego chwilą. Wspominaliśmy, bo jak nie wspominać przy takiej okazji? Kawał czasu, nie? W toku rozmów i wspomnień ustaliliśmy kolejny raz, że decyzja o byciu razem na dobre i złe była tą najlepszą, jakiej mogliśmy dokonać. Czasem było łatwiej, milej i przyjemnie, czasem gorzej i trudniej (w końcu to przecież 26 lat), ale nigdy, nigdy się nie poddaliśmy. Byliśmy zawsze dla siebie nawzajem. Na dobre i złe, tak jak obiecywaliśmy. No i teraz, niekoniecznie odpuszczając walkę, zaczynamy spijać śmietankę. 
Dziś czytałam artykuł o tym, że ileś tam procent ludzi po iluś tam latach małżeństwa jest znużonych związkiem, sobą nawzajem i życiem w ogóle. Dopada ich nuda i melancholiczne nastawienie do relacji. Miało być pięknie, jest jak zawsze i w sumie tego można się było spodziewać. Dojrzali ludzie godzą się na połowiczne szczęście, jakiś tam, ale nie za wysoki poziom satysfakcji i rozumieją, że zainwestowali w związek tyle, że nie warto już z tego rezygnować. Brrrr! To gorsze niż dzisiejsza pogoda!!! Kiedy już całą sobą uznałam, że to straszne, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja nie mam takich refleksji. Dlaczego Pan Mąż czasem okropnie mnie wkurza – nikt inny tak nie potrafi i już to samo czyni go wyjątkowym :P, dlaczego od tylu lat ogólnie go podziwiam i uwielbiam, ale zasadniczo nigdy nie wydaje mi się nudny. Mam wrażenie, że w drugą stronę jest tak samo. Zapytam jak wróci z tego biegania.
No ale do sedna. Jak to zrobiliśmy? Dlaczego nam się jednak udaje?
Chyba jest kilka spraw na które zwróciłam uwagę. Zresztą nie pierwszy raz, bo czasem ktoś pyta, ale 26 rocznica jest chyba fajnym dniem na tego rodzaju podsumowanie:
Pamiętamy o naszej obietnicy i żyjemy w jej konsekwencjach – obiecaliśmy sobie, że nam się jednak uda – w końcu czym innym jest małżeńskie ślubowanie? – i walczymy o to każdy z osobna. Tak, generalnie „dobrze nam razem”, ale są chwile kiedy to razem nie jest takie oczywiste. Kiedy jest trudno, kiedy się nie umiemy dogadać, kiedy jedno ma serdecznie dość drugiego, po prostu przypominamy sobie, że do czegoś się zobowiązaliśmy. Tak się składa, że nie obiecywaliśmy sobie, że będę miła, jak ty będziesz miły, będę cię szanować jak ty będziesz, etc. Było inaczej i warto o tym pamiętać. Po prostu. Będę Cię kochać całym moim życiem i do końca tego życia. 
Mam nadzieję, że potem też znajdziemy jakiś sposób 🙂
Jesteśmy sobie bezgranicznie wierni – możemy sobie ufać na każdym poziomie życia i oboje o tym wiemy. Zawsze, wszędzie i w każdych warunkach. Wierność. We wszystkim. W najdrobniejszych rzeczach i w najpoważniejszych. Nikt nigdy, przenigdy nawet nie zbliża się do tego miejsca, które w moim życiu zajmuje mój mąż. Kropka.
W artykule, który czytałam (nie podaję jaki to artykuł, bo zasadniczo był głupi) było napisane, że monogamia jest zdaniem psychologów ewolucyjnych wytworem rozwiniętego umysłu a nie ewolucji (chodziło o to żeby nie być zbytnio do tego modelu przywiązanym, bo przecież ewolucja, wiadomo…). Generalnie chyba niezbyt szanuję wnioski naukowe psychologów ewolucyjnych ale tu mają rację. To decyzja mojego rozwiniętego umysłu. Co siejesz to zbierasz. Polegasz na decyzjach rozwiniętego umysłu – masz konsekwencje, polegasz na instynktach wytworzonych przez ewolucję – też masz konsekwencje. Wolę moje.
Bawimy się, kiedy tylko możemy – czasem to łatwe, ale czasem trzeba trochę wysiłku, pokonania „niechcemisia”, zerwania z przyzwyczajeniami, znalezienia czasu, zaplanowania, a czasem zgody na spontaniczność (pakuj się kochanie, za 15 minut jedziemy na wycieczkę), czy niewygodę. W zasadzie zawsze okazuje się potem, że było warto.
Walczymy i się nie poddajemy – ileż razy, wkurzona, mam ochotę wyjść, a jednak nie wychodzę, mam ochotę trzasnąć drzwiami, a jednak nie trzaskam, ileż razy mam ochotę (to najczęściej) przestać się szarpać, kłócić, tłumaczyć oczywiste rzeczy, dać sobie (i Jemu) spokój, iść spać (w końcu przecież zasnę) i olać rzeczywistość (i Jego). Odpuścić, umyć okna, sprzątnąć na błysk kuchnię, iść pobiegać, poćwiczyć, przestawić meble, cokolwiek, byle nie wracać do jakiejś głupiej historii, która się nam przydarzyła. No i tego właśnie jednak nie robię. Co ciekawe, po kilku rozmowach okazało się ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, że nie tylko ja. Normalnie nie mogłam na początku uwierzyć! No i rozmawiamy. Wałkujemy jakieś głupie sprawy czasem do późnych godzin… porannych. 
Nie można mieć poczucia zwycięstwa, jeśli nie brało się udziału w żadnej bitwie. I tak sobie myślę – czy to przypadkiem nie sedno problemu tych znudzonych małżeństw. Jeśli o nic nie walczą, to w niczym nie odnoszą zwycięstwa i nie ma czego świętować. No bo co to za sukces – równo przycięta trawa w ogródku? Błyszcząca nowością kuchnia, buty dopasowane do torebki, zegarka, kolczyków i naszyjnika, a to wszystko do krawata męża? 
Jakie walki, takie zwycięstwa
I tak, po 26 latach, siedzę sobie w dużym pokoju przy komputerze, czekam na Biegacza i myślę jaką szczęściarą jestem. 
Siedzę sobie i myślę o wdzięczności.

PS. Biegacz wrócił. Zapytałam. Nie jestem nudną żoną. 
Wiedziałam! 🙂