Dwa lata temu zainspirowana remontem kuchni napisałam króciutkie opowiadanie:
Nowe życie starego byfyja (byfyj to poza Śląskiem kredens kuchenny):  
Był sobie stary byfyj. Nie od razu był stary… Lata młodości spędził w miejscu, blisko którego się urodził. Dumnie stał w kuchni i przechowywał skrupulatnie wszystko to, co do przechowania mu powierzono. Pracował bardzo dzielnie przez wiele, wiele lat, aż w końcu wylądował w komórce. Było tam bardzo miło i przytulnie, ale byfyj marzył o czymś więcej i było to po nim widać. I wtedy ktoś go zauważył i dostrzegł w nim ogromny potencjał. Byfyj, choć był po przejściach, dostał całkiem nowe życie, czego i Wam życzymy 🙂

Oto kilka zdjęć z procesu, który stał się udziałem naszego byfyja 


Od tego właśnie byfyja, który od dwóch już lat dumnie stoi w mojej kuchni zaczęło się moje zbieractwo i przerabiactwo starych rzeczy na nowe. Nie zrobiłam tego jakoś strasznie dużo, niestety mieszkanie w centrum miasta ma swoje ograniczenia w postaci braku jakiegokolwiek warsztatu, warsztaciku, a nawet kąta do pracy, w którym mogłoby wszystko leżeć sobie i czekać na wenę, która przychodzi i odchodzi w sposób raczej trudny do zaplanowania, ale trochę jednak.
Bardzo mi się to spodobało. Jest coś niezwykłego już w samym pomyśle pozbierania, pomalowania, przykręcenia brakujących części i ogólnego odnowienia. A kiedy robi się to samemu, frajda jest nie do przecenienia. Udało mi się w ten sposób stać właścicielką rzeczy nietuzinkowych. Są wyjątkowe i moje, bo to ja przywróciłam im życie, chociaż nie mogły już raczej spodziewać się świetlanej przyszłości. Na przykład popękane filiżanki, w których rośnie moja mała plantacja kaktusów, butelki po winie, które stały się świecznikami, tablica korkowa ze starej popękanej deski. Mam jeszcze wiele planów.
Mam też szczęście – koleżankę, która pomaga mi te plany urzeczywistniać. W jej warsztacie półeczka z Kaszub i stare pudło po zegarze, którego nikt nigdy nie widział, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, zyskują nowy pomysł na życie i nowy lakier. Jest przy tym sporo pracy i, trzeba przyznać, że jest to praca dość śmierdząca, wymaga dużo skupienia, dokładności, wytrwałości i… trudno przy niej zadbać o paznokcie 🙂

Ups…

Teraz morał, bo bez podobnego rodzaju podsumowania nie byłabym zapewne sobą, a sama jeszcze ciągle nie wymagam upcyclingu, mam nadzieję:
Warto się dobrze przyjrzeć zepsutym rzeczom, sprawom i więziom, odszukać zagubiony potencjał, wysilić się, skupić, popracować, zedrzeć stary lakier, skleić to, co się złamało, przeszlifować
i … nadać nowe życie.