Ciasto, o którym pisałam ostatnio, zrobione, zjedzone i niemal zapomniane. Okazało się doświadczalnie, że nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Ale temat pozostał. Ktoś napisał żeby przypomnieć po co ten wysiłek i łzy, ktoś pytał dlaczego niby mamy w ogóle coś zmieniać, ktoś inny powiedział, że wszystko fajnie, ale nie każdy ma siłę. Ktoś powiedział, że jest już za stary, a kto inny uznał się za zbyt młodego. Wczoraj przyjaciel też mówił o wspinaniu się na kolejne poziomy i rozwoju, a nawet wręcz o zdobywaniu doskonałości. Umówili się wszyscy czy jak? Skutkiem tego temat ciągle kręci się w mojej głowie. 
Może zresztą dlatego, że sama stoję u progu drzwi do ZMIANY. Już mogę zajrzeć (i z coraz większą ciekawością to robię), już przeczuwam jak tam będzie i już z całą pewnością dotarło do mnie, że nadszedł czas zmiany. Nigdy nie będzie już tak, jak było do tej pory. Nawet nie powinno. Faktem jest, że wymusił tę zmianę czas i tak zwana „kolej rzeczy”, w zasadzie nie miałam wpływu na samo pojawienie się ZMIANY, ale to nieprawda, że nie mam wpływu na to, co będzie się działo teraz. Zdobywam kolejny level 🙂
Z drugiej strony boję się nowych wyzwań; tych nowych łez i nowego potu. 
Wiem już, że drogocenne rzeczy dużo kosztują, i tego kosztu kolejny raz w moim życiu po prostu się obawiam. No i może dlatego tyle o tym myślę. A oto co wymyśliłam:


Każdy, więc ja także, w życiu czegoś chce. I każdy dość dobrze wie na czym to „czegoś” ma polegać. Chcemy być szczęśliwi, mieć fajne rzeczy, wiernych przyjaciół koło siebie. Są marzenia, które podzielamy w zasadzie wszyscy, a są i takie bardziej szczegółowe. Moim na przykład zawsze był i jest domek z ogrodem. Ważną rzeczą jest zwrócenie uwagi na to, że nie marzę o domu z ogródkiem, tylko właśnie domku z ogrodem, i dla mnie ta różnica jest zasadnicza. Wracając do sprawy – pojawienie się domku z ogrodem byłoby w moim życiu zmianą ze wszech miar pożądaną, ale jest to zmiana, która się nie wydarzy. Nie będę go miała. Ta zmiana nie nastąpi. Nie wydarzy się. Nie będę mieszkała w domku z ogrodem. Pozostanie moim marzeniem, jakąś tęsknotą, która wprawdzie wypowiedziana, jednak niesie ze sobą uczucia, których wypowiedzieć nie potrafię i chyba nigdy nie zdołam. Samo marzenie jest piękne, lubię o nim myśleć, lubię patrzeć na piękne domy i myśleć, że tak mógłby wyglądać ten mój, wymarzony. Ale nigdy nie będę go miała. 

Dlaczego? 
Bo nie robię, i nie będę robiła nic w kierunku jego posiadania. Podjęłam inne decyzje. I… jestem zadowolona. Podjęłam dobre decyzje i mam zamiar w nich trwać. Dobrze wybrałam. 


Nawet w tak trywialnych okolicznościach jak ochota na kawałek pysznego sernika ważniejsze okazuje się pytanie o to ile jestem w stanie z siebie dać – pisałam tydzień temu (Poczekaj, a wszystko samo się ułoży) i tak właśnie jest w sprawie mojego domku. Trzymając się cukierniczych analogii: Jeśli do ciasta dodam ser, masło, mąkę, jajka i proszek do pieczenia – upiekę sernik. Jeśli użyję czekolady, kakaa, jajek i mąki – mam szansę na pyszne brownie. Kluczem do tego, że domku nie będzie jest fakt, twarda rzeczywistość następująca: otóż nie jestem gotowa dać z siebie zbyt wiele temu domkowi. Nie zamierzam poświęcać mu ani czasu, ani energii, ani pieniędzy, bo mam w życiu ważniejsze i lepsze sprawy. Zresztą, z powodu tych spraw mieszkanie w centrum miasta jest o wiele praktyczniejsze. 

Kiedy podejmowałam decyzję, skupiłam się przede wszystkim na rozróżnieniu czego naprawdę chcę, a czego tylko „bardzo bym chciała”. Wtedy decyzja okazała się prosta. Oczywiście nie oznacza to wcale, że była łatwa. Proste nie oznacza łatwe, niestety. Nikt chyba, a więc i ja, nie lubi rezygnować z marzeń. Ale kiedy decyzja została podjęta, przyszło, całkiem niespodziewanie zresztą, uspokojenie emocji, pokój, satysfakcja i w końcu radość, szczęście. Uwielbiam domki z ogrodami. Ale nie chcę mieszkać w jednym z nich. Może, gdybym była spadkobierczynią jakichś bogactw przeogromnych, albo wygrała milion dolarów… zatrudniałabym sześciu ogrodników, projektanta ogrodów, wnętrz, kucharkę i kilka osób, które utrzymywałyby mój domek w porządku (ciekawe gdzie ta cała ekipa by się w moim domku zmieściła…). Ja zwyczajnie nie mam na to czasu. I nie planuję mieć. Zdecydowałam.
Byłoby encyklopedyczną głupotą trzymać się tego marzenia nadal. Pielęgnować w sobie żal, myśleć o tym czego nie mam i oddawać się paraliżującej tęsknocie. Mogłabym jeszcze oskarżać najbliższych, że to przez nich. Brrrr! 
Prawda jest taka, że nie można upiec sernika używając składników do brownie. 
Jeśli wybieram jedno – jednocześnie wybieram nie-drugie. Choćbym nie wiem jak chciała. Nie mogę mieszkać w domku z ogrodem na skraju lasu w centrum miejskiej aglomeracji. Na pustkowiu wśród ludzi.
Domek czy nie-domek to jednak tylko obraz. 
Jest prawdziwy, ale jednocześnie pokazuje znacznie większą rzeczywistość mojego życia. Jeśli na coś się decyduję, będę żyła w konsekwencjach. Jeśli wybiorę źle, trudno. Jeśli uda mi się zorientować w porę, mogę decyzję zmienić lub zmodyfikować (ale uwaga! tu też czają się konsekwencje), czasem jest to koniecznie, czasem, bo nie zawsze. Ale zawsze, naprawdę zawsze jest to niewiarygodnie trudne. Stąd zapewne wzięło się przerażające przysłowie mówiące o tym, że lepszy jest znany wróg niż nieznany przyjaciel. Nie chcemy ryzykować, ponosić konsekwencji, których jeszcze nie potrafimy przewidzieć. Czasem na zmianę decyzji jest już za późno, czasu cofnąć się nie da i w związku z tym nie wszystko można „odkręcić”. Prawda. Ale mogę podejmować kolejne decyzje i zamiast rozpamiętywać przeszłość, żyć tym, co jest teraz. Uczyć się tego i czerpać radość i satysfakcję z tego co jest. Albo podjąć nowe, odpowiedzialne decyzje w sytuacji, w której się znalazłam. 
Najgorsze, co można zrobić, to nic. Czekać aż wszystko jakoś samo się ułoży. Bo samo się ułoży. Oczywiście, że tak. O tym było ostatnio. Ale pozostanie mi tylko frustrująca rola obserwatora, który nie dość, że nie ma na nic wpływu, to jeszcze ponosi konsekwencje decyzji innych. Stąd bardzo krótka już droga do przekonania, że inni mają lepiej. Łatwo zaplątać się wtedy, całkiem niechcący, w rolę ofiary i utracić wpływ na własne życie. I z tego można się wykaraskać, ale nie bez bólu, łez, ran i wściekłego wysiłku. 
Nie napiszę po co ten cały wysiłek. Nie napiszę co jest ważne i czemu warto poświęcić swoje życie, swoją energię i decyzje. Każdy musi na te pytania odpowiedzieć sobie sam i dobrze wybrać. 
Ja do tej pory wybierałam dobrze.
Teraz czas na nowy poziom. Zbieram się w sobie, biorę głęboki oddech i wchodzę za te drzwi, o których było na początku. Nie jako obserwator. „Zobaczymy co się teraz będzie działo” to nie dla mnie. Na takie przygody to ja mogę iść do kina. Oczywiście, że przyglądam się okolicznościom, możliwościom, darom, potrzebom i koniecznościom. Ale życie, prawdziwe, takie aż do szpiku kości, z wszystkimi barwami i emocjami, kolorowe jak tylko życie potrafi być, nie polega na przyglądaniu się. 
Domku z ogrodem nie będzie 🙂