W drodze na szczyt

Nie wiem czy to leń, który siedzi we mnie, czy moja natura, ale często mi się nie chce. I to tak strasznie mi się nie chce. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie lubię robić rzeczy, które po prostu są moimi obowiązkami, albo sprawiają mi trudność, ale o dziwo, wcale nie zawsze chodzi o te rzeczy. Prostym przykładem jest nasz ostatni wyjazd w góry. Już ponad miesiąc temu ktoś zaproponował – „a może byśmy się wybrali w sobotę pod koniec listopada na Babią Górę. Pamiętasz, byliśmy tam w podobnym czasie, dwa lata temu i było cudnie”. – Rzeczywiście, pamiętam – było cudnie. Kupiłem ten pomysł i z ekipą śledziliśmy prognozy pogody. Po wiosennych doświadczeniach w Alpen Rax, chociaż raz chciałem zaufać synoptykom. W tle toczyło się normalne życie – praca, kościół, spotkania… ale codziennie zerkałem na kilka  portali  i sprawdzałem jaka pogoda jest przewidywana na wybrany przez nas weekend. Chociaż za oknem była plucha, wszyscy zgodnie twierdzili, że w sobotę będzie super pogoda. Pomyślałem OK, raz wam uwierzę. Dzień przed wyjazdem byliśmy z wykładami na spotkaniu małżeńskim w Cieszynie, (uczestników serdecznie pozdrawiamy). Pogoda była przeokropna, kapuśniaczek plus mała mgiełka. Prognozy mówiły swoje: jutro piękna pogoda. Wróciliśmy do domu dosyć późno, spakowałem niezbędne rzeczy i kanapki, które przygotowała Asia i poszedłem spać, bo zostało tylko kilka godzin na odpoczynek. Rano obudził mnie budzik i już wiedziałem – nie chce mi się jechać. Całe moje wnętrze krzyczało nie!!!…..
Ale przecież nie zawiodę przyjaciół. Naprawdę musiałem walczyć z samym sobą żeby się pozbierać. Chmury za oknem i naprawdę niska temperatura niczego nie ułatwiały. Byłem zły. W trakcie jazdy, gdzieś koło Wadowic, złapał nas kapuśniaczek co mocno oddaliło moją nadzieję na piękny dzień w górach. Gdzie to słońce? Myślałem: znowu na Babiej będzie mgła i mocny wiatr. Gdzieś w głębi próbował się przebić cichy głos, a może wyjdziemy ponad chmury? Nawet głośno wypowiedziałem tę myśl w samochodzie. Na przełęczy wisiały nad nami gęste chmury i… na szczęście było trochę cieplej niż w Chorzowie. Zaskoczył nas piękny, jeszcze jesienny widok. Pokrywająca gałęzie szadź dawała niesamowity efekt. Pięknie. Pomyślałem „przynajmniej tyle”. Po chwili podejścia byliśmy już w gęstych chmurach i przybywało coraz więcej śniegu. Wysokość 1600 metrów przywitała nas bardzo gęstą mgłą; widoczność około 20 metrów, czyli żadna. Co jakiś czas z góry schodzili ludzie, którzy zachęcali nas do dalszej drogi, zapewniając, że u góry jest słońce. Coś przekornego we mnie ciągle mówiło mi, że nie ma się co spieszyć bo i tak w ciągu dnia mgła się przecież podnosi i na górze na pewno będzie mleko. Nagle, kilka metrów przed szczytem, zobaczyłem przebijające przez mgłę słońce a potem było już tylko lepiej. Wyszliśmy nad chmury, a przed nami roztaczał się niesamowity widok na Tatry i morze już wspomnianych chmur. Chociaż nie pierwszy raz byłem nad chmurami, to co zobaczyłem odebrało mi oddech na dobrą chwilę. Po chwili, gdy stanąłem tyłem do słońca, zobaczyłem swój własny cień na chmurach i mgle, i tęczę wokół tego cienia. Widmo Brockenu.  Tak długo czekałem na ten moment i jest, hura!!! Dziękuję Ci Boże.
Spędziliśmy na szczycie prawie 1,5 godziny ciesząc się ciepłym słońcem i niesamowitym widokiem.
Pomyślałem wtedy, że ta paskudna pogoda na dole jest potrzebna, aby tu na szczycie mogły być takie widoki. Ten zestaw jest konieczny; aby było pięknie, trzeba przejść przez zimno i mgłę, która później tworzy taki niesamowity widok. Gdybym nie pokonał mojego lenistwa i nie podjął wysiłku przejścia kilku kilometrów w górę, nie zobaczyłbym tych wspaniałości. Czasem warto podjąć trud, nawet wbrew samemu sobie, bo nigdy nie wiemy co czeka nas na końcu podróży.