Wprawdzie byliśmy tutaj już kiedyś zimą, ale tak nam się podobało, że postanowiliśmy wrócić. Tak też zrobiliśmy. Z Bari bezproblemowo dojechaliśmy pociągiem i chociaż wiele osób zwiedza Polignano a Mare razem z Monopoli jednego dnia, często jeszcze z jakimś jednym dodatkowym miastem, jak na przykład Ostuni, my na każde z nich przeznaczyliśmy tym razem osobną wycieczkę :).

Piano, piano – mówią Włosi – powoli, powoli; spokojnie. I to jest nasz ulubiony sposób podróżowania. Absolutnie nie twierdzimy, że lepszy niż inne, ale nasz własny. Łażenie po wąskich uliczkach, znajdowanie lokalnych pieszych szlaków, odkrywanie pomijanych w większości przewodników miejsc, do których nie dociera większość turystów. Nasiąkanie klimatem miejsca, rozglądanie się, pokazywanie sobie nawzajem właśnie zauważonych perełek, picie kawy w kolejnych kawiarenkach. Fakt, zajmuje to sporo czasu, w którym być może moglibyśmy „zaliczyć” kilka, czy nawet kilkanaście innych atrakcji, ale bynajmniej nie jest to czas zmarnowany. Tak lubimy a na dodatek tworzymy wspomnienia na długie lata. Tutaj w naszym tempie dzieje się dużo. Urzekła nas zwłaszcza historia zegara na wieży przy Piazza Vittorio Emanuele II, który nadal codziennie nakręcany jest… ręcznie przez właścicielkę mieszkania, które znajduje się właśnie w tej wieży.

Polignano a Mare

Samo miasteczko jest przeurocze, ale przecież Apulijskie miasta tak już mają. Zresztą w ogóle włoskie. Drobne jasne uliczki wijące się wokół samych siebie, w których łatwo zabłądzić. Nie jest to problem, bo Polignano naprawdę jest maleńkie i takie błądzenie to sama przyjemność. Kolejne schodki, domki i podwórka zachwycają nas bez reszty. Trochę dużo turystów, ale po zeszłorocznej wizycie na Sycylii uznaliśmy, że to nawet lepiej. Puste miasta to są fajne o 5 rano. A ponieważ mamy dużo czasu, zawsze możemy poczekać na „puste” zdjęcia. W każdym razie bez problemu można znaleźć miejsce na kawę i ciasteczko. À propos kawy, to w Polignano jest specjalna kawa, której jednak… nie piliśmy. Caffe speciale przygotowana jest z kawy (to raczej oczywiste), bitej śmietany, amaretto, skórki cytrynowej i cukru. W Bar Mario Campanella (to autor pomysłu), gdzie ją podają nawet byliśmy, ale jakoś nie mieliśmy ochoty. Wypiliśmy zwykłą dobrą kawę i zagryźliśmy fantastycznymi pasticciotto. Rewelacja. Nie byliśmy też w Grotta Palazzese, ale tutaj przyczyna była bardzo prozaiczna. 180 euro na osobę to nie wydaliśmy na jedzenie na całą naszą podróż, a tyle kosztuje menu degustacyjne w tej słynnej restauracji w grocie, w której stołowano się podobno już w XVIII wieku. Zobaczyliśmy grotę z punktu widokowego (ciekawe czemu jest pusta?), zrobiliśmy zdjęcia, a obiad zakupiliśmy w Conadzie już wczoraj. Czeka w naszym apartamencie w Bari.

W zasadzie kiedy tylko wpisze się w wyszukiwarkę APULIA, niemal na pewno na jednym z pierwszych zdjęć pojawi się słynna instagramowa plaża – Lama Monachile Cala Porto. A znajduje się właśnie tutaj, w wąwozie wrzynającym się wgłąb lądu i samego miasteczka. Wąwóz, skądinąd również uroczy, porośnięty bujną roślinnością i nieco zaskakujący w środku miasteczka, zamyka Ponte Borbonico su Lama Monachile i ten właśnie most jest też początkiem Centro Storico, czyli starego miasta, które zaczyna się bramą tuż przy nim. Most jest oczywiście przebudowywany mnóstwo razy i odnawiany jeszcze częściej, ale stoi podobno w miejscu mostu wybudowanego przez cesarza Trajana w ramach akcji „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” w 109 roku i będącego częścią Via Traiana – drogi łączącej Benevento z Brindisi. Ciekawostka bardziej współczesna – zaraz przy moście stoi pomnik Domenico Modugno (tego od piosenki „Nel blu dipinto di blu” czyli Volare, Oooo – starsi na pewno pamiętają:). Po północnej stronie plaży jeszcze jedna atrakcja – Grotta Piana, czyli grota właśnie, a raczej przejście na półkę skalną, z której latem można wskoczyć wprost do głębszej wody. Zimą grota była kompletnie zalana przez wzburzone fale, więc wtedy… nawet jej nie zauważyliśmy.

Poniżej nasze zdjęcia – zimowe i letnie (wytrawne oko może nawet znaleźć na letnim Asię – stoi na skale po lewej stronie plaży :). Zimą cały wąwóz i plaża są przystrojone świątecznymi dekoracjami, które wieczorem rozświetlają wszystko wokół. Całe zresztą Polignano wygląda w Święta jak choinka. Cudnie. Zdjęcia są zrobione z tarasu widokowego, których w Polignano jest sporo i można z nich podziwiać klify. Szczególnie piękne wydały się nam te miejsca zimą, kiedy o białe skały roztrzaskiwały się morskie fale.

A w grudniu Polignano a Mare wygląda tak:

Ale i latem było fajnie. Białe domki przyklejone do klifu jak jaskółcze gniazda, stada jerzyków jeszcze potęgujące to wrażenie, jasne, kamienne, uliczki, place i placyki z ławeczkami , balkoniki, wiszące pranie, tarasy a raczej tarasiki widokowe no i turkus wody, który aż kusi aby do niej wskoczyć, co też uczyniliśmy chociaż nie z widokowego tarasu, tylko klasycznie na plaży, czego dowodem jest zdjęcie obok, na którym mamy jeszcze mokre włosy.

Jeśli chodzi o wskakiwanie do wody z klifów to corocznie odbywa się tutaj Red Bull Cliff Diving czyli konkurs właśnie tejże czynności. Wygrywa ten, kto wykona najbardziej spektakularny skok. W 2021 odbędzie się 26 września, czyli w czasie kiedy wrzucamy ten post na bloga, można jeszcze zdążyć.

Historia

Okolica jest zamieszkana od neolitu a samo Polignano a Mare ma może nie szalenie znaczącą, ale burzliwą historię. Spotkaliśmy się nawet z teorią, że w IV w p.n.e. było jednym z ukrytych miast Dionizjusza II, tyrana Syrakuz, przeznaczonych do tajemnych rytów Misteriów Donizyjskich. Kto wie? W greckiej starożytności nazywało się … Neapolis, czyli dokładnie tak, jak Neapol. Nie udało się nam jednak ustalić kiedy, jak i dlaczego zmieniło nazwę. Może dlatego, że od dawna nie jest już „nowym miastem” :). Jako port ważne jednak było i to raczej z tego powodu niż wyjątkowo uroczego klimatu miasteczka, dość często przechodziło z rąk do rąk. A były to ręce rzymskie, bizantyjskie, normańskie (Normanowie w ogóle upodobali sobie cieplutkie południe Włoch i między X a XII wiekiem przyjeżdżali tu na wakacje. No niezupełnie, ale było ich tu sporo i stąd w Apulii, Kalabrii i na Sycylii można do dziś zwiedzać normańskie zamki rodu Hauteville z włoska nazwanych d’Altavilla), aragońskie oraz wenecjańskie i sycylijskie. Kiedyś było otoczoną murami twierdzą, nad którą górowały cztery wieże.

Dzisiaj z tego najstarszego miasta zostało niewiele: zbudowane jest na poprzednim miasteczku a ono na jeszcze wcześniejszym – życie nie przejmowało się zabytkami. Jeden z najstarszych to maleńki zdesakralizowany obecnie kościółek św. Stefana (Chiesetta di Santo Stefano) wybudowany w XI wieku, mieszczący galerię sztuki. Tuż za nim Terazza Santo Stefano – dokładnie tak, kolejny uroczy taras widokowy.

Minęło pół dnia. Co dalej?

Po samym Polignano a Mare moglibyśmy chodzić w kółko pół dnia, a z kawą, ciasteczkami i jedzeniem pewnie nawet cały, ale nie taki był plan. Mijając kolejne plaże – zatoczki po jednej, a coraz bardziej turystyczne zabudowania po drugiej ruszyliśmy na południe. Dość szybko miejski chodnik zmienił się w sieć płaskich, ale ostrych, skalistych dróżek, które co chwila zbliżały się do urwistych brzegów, z których mogliśmy podziwiać kolejne groty. Trzeba było uważać pod nogi, bo skała momentami była zdradliwa, ale surowe piękno tego krajobrazu zostanie z nami na długo.

Wzdłuż wybrzeża prowadzi Via Francigena, a dokładniej jej niekoniecznie bardzo ortodoksyjna część prowadząca do Rzymu z Santa Maria di Leuca. Jest to część średniowiecznych szlaków pielgrzymkowych, które przeżywają swój renesans, ale… nie wszędzie jest to łatwa droga. Szlak to jedno, życie to drugie. Tutaj skończył się barierką przy stadionie. Poszliśmy naokoło drogą i dopiero kiedy wracaliśmy szlak poprowadził nas przejściem przez kolejne zatoczki pod… tę samą barierkę, którą należało jakoś pokonać. Po prostu. Tym niemniej polecamy, bo droga jest piękna. Bardzo trzeba jednak uważać na szlak i najlepiej mieć też mapę, bo biało-czerwone znaczki często są niemal niezauważalne. Kiedy człowiek troszkę się pogubi, straty nie ma, bo przy tej asfaltowej, nieco dłuższej drodze można podziwiać stare oliwki, domki trulli oraz leniwe koty :).

Porto di Mare e di Felicita

Drogą można dojść do Monopoli, a w końcu nawet do Santa Maria di Leuca, czyli na sam koniec włoskiego „buta”, ale my mijając kolejne drobne wąwozy, zatoczki i groty doszliśmy do Cala Sala, czyli zatoczki przy mikroskopijnej wiosce rybackiej Portacola – Portalga. Znowu oniemieliśmy w zachwycie. Jasne skały, zielonkawa kryształowo czysta woda, wąska zatoczka, jasny piasek i kołyszące się na wodzie zielono-czerwone rybackie łódki gozzi. Nawet malutka biblioteka. To było nasze miejsce na dziś. Kolejne zresztą. Napis głoszący, że jest to port morza i szczęścia nie mijał się z prawdą. Kilka rodzin, kilka starszych pań, trochę młodzieży; sami Włosi i my. Od razu zauważeni i życzliwie przywitani uśmiechem. Buongiorno. To we Włoszech uwielbiamy – obcy na samym wejściu ma poczucie, że może tu być. Najprostsza na świecie, zupełnie zwykła życzliwość. Przy wejściu do wody trzeba było uważać na liny z łódek. Zostaliśmy ostrzeżeni i zanurzyliśmy się w chłodnej wodzie. Cudownie.

Czas wracać. Zachodzące słońce urządziło nam spektakl w którego świetle wróciliśmy do Polignano, gdzie czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka. Malutki sklepik z napisem Centro formaggio jakoś przykuł naszą uwagę. Oj, słusznie. Popodziwialiśmy, zakupiliśmy nasza ulubioną scarmozzę, dalej wypilismy ostatnią tego dnia kawę. Ponieważ długi dzień chylił się już ku końcowi poszliśmy na pociąg i wróciliśmy do Bari, gdzie czekał na nas wspomniany już wcześniej obiad. Zjedliśmy go na naszym balkonie przy samym Bari Centrale i zagryźliśmy kupionym jeszcze po drodze arbuzem.

Na dzisiaj koniec. Kolejny dzień wart wdzięczności i zapamiętania.