W nocy padał deszcz, którego trochę się obawialiśmy widząc wczorajszy zachód słońca. Na szczęście do rana przestał, ale obudziliśmy się w zimnej mgle. Oczywiście portugalskie ciastka i poranna kawa bardzo nam pomogły na morale. Poszliśmy oglądać koniec Portugalii. Wczoraj nic nie widzieliśmy, bo przyszliśmy na miejsce grubo po zachodzie słońca. Dzisiaj widoki raczej słabe, choć tajemnicze. Ale jednak. Z jednej strony ocean i fort na wyspie, szeroka, piaszczysta plaża, z drugiej rzeka Minho. Mokra, zimna mgła sprawiła, że wokół nie było ani żywego ducha – wszystkich przegoniło zimno. Magiczne miejsce. Zmieniliśmy zdanie – jednak jest pięknie. Tym bardziej cieszymy się z porannej wycieczki. Warto czasem zrobić coś na co średnio ma się ochotę wychodząc z mokrego namiotu na równie niemal mokrą i zimną plażę. W końcu znaleźliśmy schowanych za drzewami, pobieranych w polary ratowników ze strzeżonej plaży. Czyli nie tylko nam jest zimno.

Wracając znaleźliśmy budkę Mario i Jose – rybaków, którzy wożą caminowiczów na drugi brzeg rzeki do Hiszpanii. W poniedziałki prom jest nieczynny (wiedzieliśmy oczywiście o tym i nawet planowaliśmy nie być tu w poniedziałek, ale…), naokoło jest dość daleko, więc interes kwitnie. Trzeba się tylko dogadać z Mario albo Jose przez komórkę, ale dla chcącego…
Pakowanie i przeprawiamy się przez rzekę.
Musieliśmy chwilę poczekać aż Nasz Przyjaciel Jose coś jeszcze załatwi, poopowiada nam o bracie, z którym ten biznes wymyślił, pokaże jak iść dalej i co warto zobaczyć na szlaku w Hiszpanii. Jak ten facet to robił??? Ciągle nie wiem jak, ale dogadaliśmy się super pomimo tego, że teoretycznie nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku. Kolejny raz mamy okazję się przekonać, że komunikacja znacznie bardziej jest kwestią motywacji niż umiejętności :):):). Gdyby nasz rejs trwał kilka godzin, prawdopodobnie zdołalibyśmy się porządnie zaprzyjaźnić. W końcu płyniemy. Łódka w rękach Jose robiła iście magiczne rzeczy; podejrzewamy że sama odgadywała jego myśli. Naprawdę wyglądało to tak jakby robiła zwroty pół sekundy przed ruchem Jose. Wylądowaliśmy z wirtuozerią na plaży po drugiej stronie rzeki, pożegnaliśmy się serdecznie z Jose i idziemy dalej. Witamy w Hiszpanii. Górującą nad morskim brzegiem hiszpańską Monte de Santa Trega widzieliśmy już wczoraj w zasadzie cały dzień, a teraz stoimy u jej stóp. Mgła rozwiewa się co parę chwil i odkrywa niezbyt wysoki, ale imponujący z tej perspektywy szczyt.

A Guarda, która znajduje się po drugiej stronie góry okazała się miasteczkiem składającym się głównie ze schodów i niemal pionowych uliczek, w które raz po raz wdzierały się strzępy mgły, która zdążyła się już dość mocno podnieść. Podobno jest tutaj super alberga prowadzona przez uwielbiającego Polaków Hiszpana, ale nie ma już w niej wolnych miejsc, więc po chwili przerwy, podczas której Janusz znalazł sklep i zakupił prowiant, przepięknym wybrzeżem poszliśmy dalej. Było bajecznie, ale kawałek dalej trafiliśmy na całą połać spalonego kilka lat temu eukaliptusowego lasu. Eukaliptusy sprowadzono tutaj jakoś w XIX wieku, bo szybko rosną, papier i tak dalej, i teraz jest kłopot, bo są bardzo ekspansywne i bardzo łatwopalne. Olejki eteryczne, które tak fajnie pachną, niestety potrafią spowodować i podtrzymywać pożar. Niestety głównie dla wszystkiego innego co tylko próbuje rosnąć w pobliżu eukaliptusów, bo one same odnawiają się niemal od razu i rozsiewają kolejne nasiona w ekstremalnie wysokiej temperaturze.

Kilka godzin wśród odradzającego się eukaliptusowego lasu, piękny zachód słońca i… kolejny dzień za nami.