Wstaliśmy ze słonkiem, czyli trochę po 7.00. Ależ było zimno w nocy! Cienkie śpiwory bardzo nie dawały rady i nasze foliowe kocyki termiczne bardzo się przydały. Nie było w nocy tych 12 stopni. Żadną miarą. Trzeba było wysuszyć namiot, bo poranna rosa była jak deszcz, ogarnąć się trochę i… naprawdę niedługo zostało do otwarcia basenu. I jak nie skorzystać? No jak?
Na głodnego pływać długo się nie dało a poza tym trzeba iść dalej. Śniadanko przy plaży i w drogę. Cała droga w drewnianych pomostach, które jakkolwiek w całkiem niezłym stanie, idealne nie są. Jak wyrżnęłam!!! No ale dzięki Bogu obeszło się kilkoma podrapaniami i mogę iść dalej. Trochę się pogubiliśmy i niestety musieliśmy się zatrzymać przy jeżynach…Pycha!

Dalej Vila do Conde. Całkiem ładnie, ale niepokojąco coraz więcej ludzi. Jeden absolutnie genialny pomysł – biblioteka na plaży. Kontener, wolontariusz i książki. Niestety tylko po portugalsku. Ale dość dużo osób z tego korzystało. Povoa de Varzim to już był Słoneczny Brzeg z Mielnem. Tłumy, hałas i jeszcze większe tłumy. Zdecydowanie nie nasz klimat. Ale udało się nam przez nie przedostać. Kawałek dalej dość dziwny obrazek. Panowie suszą glony na plaży, składają w kostki i potem układają w kopy jak u nas siano. Mamy kilka teorii – robią z tego sushi, sprzedają na kosmetyki lub robią nawóz pod rośliny. Ktoś wie jaka jest prawda? Dowiedzieliśmy się w końcu. To algi i zbiera się je tradycyjnie jako nawóz, ale Portugalczycy kombinują jak używać ich w przemyśle. Podobno można nawet kupić chleb z ich dodatkiem. Alg, nie Portugalczyków, ale i tak zostaniemy przy ciastkach. Bez alg. Idziemy drewnianymi pomostami, idziemy i idziemy i jest po prostu cudownie. W końcu ledwo żywi, mijając jeszcze rozległe uprawy warzyw i bardzo życzliwych Portugalczyków wracających z pracy, doszliśmy do celu na dziś. Znów mamy basen i znów jest już zamknięty. No cóż, jeśli późno wyszliśmy, późno też dotarliśmy na miejsce. Ale było warto.