Małżeństwo to nie stan, lecz umiejętność…Hmmm…
Sama bym tego nie wymyśliła, ale im dłużej jestem żoną, tym bardziej jestem przekonana, że to prawda. I, że jak każdej niemal innej umiejętności – można się tego po prostu nauczyć. Po prostu nie oznacza, że jest to zawsze łatwe, lekkie i przyjemne. Po prostu oznacza, że jest to dość proste. Po prostu trzeba brać pod uwagę zdanie, marzenia, opinie, oczekiwania, humor, pragnienia, potrzeby, zachcianki, zmęczenie, i wiele jeszcze innych tej drugiej osoby. I być w tym wiernym. Łatwe to to nie jest. W każdym z nas tkwi gdzieś głęboko (albo czasem wyłazi zupełnie na wierzch) jakaś taka wredna istota, która z ogromnym zaangażowaniem dba byśmy przypadkiem nie zapomnieli o sobie. Absolutnie nie chodzi mi tutaj o to, że jedno z małżonków powinno być na każde skinienie i rozkazy drugiego. Branie pod uwagę nie oznacza natychmiastowej realizacji wszystkiego co zostało wymienione. Oznacza dokładnie to, co jest napisane – branie pod uwagę. I to czasem jest nawet trudniejsze…
I można się tego nauczyć. Proste nie zawsze oznacza łatwe. A nawet zwykle nie oznacza, bo wolimy czasem żeby coś było skomplikowane – wtedy zawsze możemy powiedzieć, że „to dla mnie za trudne”. I już. 
Tymczasem w życiu niestety bardzo często zawalamy rzeczy najprostsze. Jak to? No na przykład tak: wybieramy czas przed telewizorem zamiast z żoną/mężem czy dziećmi. Ale przecież razem siedzimy przed tym telewizorem… Albo kolejny raz wściekamy się o jakąś głupotę zamiast wykazać się cierpliwością i zrozumieniem. Albo z kolei wykazujemy się niezrozumiałą wręcz cierpliwością połączoną z prawdziwie oślim uporem i robimy coś „po swojemu” zamiast dać się przekonać i zrobić tak jak on/ona by chciał/a. Sama pisząc te słowa mam taką malutką myśl – ale niby z jakiej racji? Co to niby moje sposoby są złe? 
Dzisiaj jakąś chwilę temu byłam na zakupach. Mają w sklepie taką fajną kasę „bez słodyczy”. Podobno jest to kasa przyjazna dzieciom. Przy okazji – ciekawe co sądzą o tej przyjazności dzieci… Raczej jest to kasa przyjazna rodzicom i ułatwiająca życie osobom, które od półtora roku mocno ograniczają słodycze. Jak na przykład ja. Ale do rzeczy – stałam sobie w zwykłej kasie (bo szczerze mówiąc wybrałam tę z najkrótszą kolejką, która szła najwolniej; zawsze wybieram właśnie tę) i przyglądałam się półeczkom. Czym dłużej się przyglądałam przez całe 4 minuty stania w kolejce, tym słabsze stawały się moje postanowienia dotyczące niekupowania słodyczy. Pod koniec miałam smaka na wszystko. Ale półtora roku ciężkiej pracy nie może przecież tak od razu wziąć w łeb. Rozsądek i silna wola wzięły więc górę i nie kupiłam żadnego słodycza.* Drogę powrotną osładzało mi poczucie zwycięstwa. Jak wróciłam do domu, zjadłam 4 pyszne śliwki. Jestem szczęśliwym człowiekiem i nie mam już wcale ochoty na słodycze. Nigdy ich nie kupię, bo są niedobre, psują zęby, męczą żołądek i osłabiają odporność. I tuczą. Nawet już na nie nie spojrzę. O! Moje przyzwyczajenia i styl życia zupełnie się zmieniły. Uwielbiam regularnie ćwiczyć, jeść trociny i pić 2,5 l czystej wody każdego dnia.
Od znaczka * kłamałam… Przepraszam
To trochę dłuższa walka. 
To o śliwkach było prawdą. Serio były pyszne, ale niestety dalej nie pogardziłabym czekoladką. Albo ciasteczkiem. Ok, dwoma. Tyle tylko, że rozsądek i zalecenia lekarskie zwyciężają. (chyba z czterech niezależnych od siebie lekarzy zalecało mi schudnąć te półtora roku temu. W sumie to do tej pory mam podejrzenia, że to jakaś zmowa w NFZ…). 
Bardzo proste i bardzo trudne jednocześnie.
I mam wrażenie, że z tą umiejętnością bycia w małżeństwie jest czasem bardzo, bardzo podobnie. I muszę bardzo się pilnować zwracając uwagę na to, co je buduje, a co niszczy. I wybierać to, co buduje. I znów i znów. I kolejny raz. 
I okazuje się że warto. Że 30 tysięcy powtórzeń naprawdę tworzy nowy nawyk (kiedyś pisałam o tym TUTAJ). I każdy kolejny raz jest łatwiej. Mogę się nauczyć nawet jeśli dziś nie umiem. 
I to jest bardzo dobra wiadomość.