W minioną sobotę piec, którym ogrzewamy nasze mieszkanie odmówił współpracy. Dokładnie to piec nawet i chciał współpracować, ale komin… Całe mieszkanie zostało skutecznie zadymione, otwarłam okno, więc zadymiona została również ulica. Dymno-spaleniznowy zapach utrzymywał się w domu do wtorku, a ja dziękuję Bogu, że było to dym i smród a nie tlenek węgla.
W poniedziałek przyszedł Pan Kominiarz. Stwierdził awarię komina polegającą na kompletnym jego zatkaniu. Próbował coś z tym zrobić, ale kula, ani jakieś dodatkowe urządzenie, którym próbował przetkać komin od góry nie dały rady. Sprawa jest poważna. Ruszyła machina administracyjna (mieszkamy w miejskim mieszkaniu, które wynajmujemy) i, ponieważ piec jest naszym jedynym źródłem ciepła, już dziś (czwartek) ma przyjść „firma” i awarię usunąć.
O!!!
Właśnie przyszła!!!
Zobaczymy jak im pójdzie.
Skutkiem tego wszystkiego jest temperatura w naszym domu, która od rzeczonej soboty utrzymuje się na poziomie około 13 – 14 stopni Celsjusza. To nie jest bardzo dużo.
Moje przekonanie o tym, że człowiek zaczyna prawdziwe życie, kiedy temperatura wokół niego osiąga 25 stopni kolejny raz się potwierdziło – żyję trochę „do połowy”. Szacowny Małżonek też był nieco oziębł.
Na dodatek to nie jedyne nasze kłopoty w minionym tygodniu – przypaliliśmy gorącą pokrywką drewniany stół w kuchni, zmagamy się z nową umową z operatorem telefonii komórkowej, okulary, które już były do odbioru okazały się pęknięte i kilka jeszcze równie irytujących „drobnostek”. Na dodatek moje problemy z kręgosłupem mocno dają się we znaki.
No cóż, nie wszystko idzie zgodnie zplanem…
Kolejny raz, jakiś szesnaściemilionówczterdziestyczwarty (16 000 044), mamy okazję się poddać. Odpuścić, wywalić wszystkie żale, uznać, że świat jest okropny i się przeciwko nam sprzysiągł.
Hmmm, kurcze, może to zrobił?
Możemy też, nawet jeśli rzeczywiście to zrobił, też się sprzysiąc i zawalczyć. Wyciągnąć nasze śpiwory na fotele i siedząc w nich oglądnąć film, odwiedzić przyjaciół, upiec cynamonowe ciasteczka i nauczyć się robić rozgrzewające chai tea latte.
Wszystko to zrobiliśmy i… znów mamy ciekawą kartkę do naszego kalendarza. Na razie to ciągle jest średnio śmieszne, dobiegają nas z okolic dachu rytmiczne uderzenia jakiegoś młota, bo sprawa jest serio poważna. Ale przyjdzie czas, w którym będziemy to wspominać, żartować i opowiadać znajomym jak spaliśmy w czapkach.
I popijając chai tea latte staramy się trzymać tą perspektywę.

A teraz przepis na chai tea latte 🙂
10 owoców kardamonu
8 kulek pieprzu
8 goździków
kawałek świeżego imbiru pokrojonego w plasterki
2 kawałki cynamonu
2 gwiazdki anyżu
0,5 laski wanilii
szczypta gałki muszkatołowej
4 torebki czarnej herbaty/ może być earl grey
 * przyprawy (podane ilości służą wyłącznie orientacji, herbata wcale nie musi za każdym razem być taka sama, ani nawet bardzo podobna, można dość dowolnie modyfikować proporcje albo nawet/ o zgrozo!/ zrezygnować z jakiegoś składnika) lekko zmiażdżyć w moździerzu, zalać w garnku 1 litrem wody, zagotować i trzymać na małym ogniu i pod przykryciem 15 minut. Dołożyć herbatę (z torebek urwać papierki, można oczywiście używać sypanej, ale mniej więcej w podanej ilości) i potrzymać jeszcze 5 minut na gazie. Koniec.
To w zasadzie jest koncentrat, więc pić należy z jakimś mlekiem jakie się lubi, albo trochę rozcieńczone wodą. W oryginalnym przepisie, który pochodzi ze strony (GIMME SOME OVEN) jest jeszcze 6 łyżek brązowego cukru, ale ja nie słodzę herbaty.
PS. Niezmiennie mnie bawi „trzymanie na ogniu” i „trzymanie na gazie” potraw podczas przygotowywania ich z pomocą kuchenki indukcyjnej 🙂