Prześladują mnie ostatnio historie o zranionej miłości. Głównie w postaci filmów. Możliwe, że zaczynam mieć obsesję, ale w kilku ostatnio przeze mnie oglądanych jakoś ten temat ciągle się przewija. On kocha ją, ale ona go rani. Albo w ogóle zabija. Albo ona go kocha a on okazuje się draniem. Jestem teraz chora i, przyznaję, jest to czas obfitujący w oglądanie filmów. Coś trzeba robić. Ale bez przesady. Są przecież na świecie inne historie. Jedna z nich została opowiedziana w filmie „Pan Hoppy i żółwie” (2014, Judi Dench i Dustin Hoffman, polecam). Film ten uratował „czarną serię”, chociaż też jest trochę o tym jak ludzie ranią się pomimo najlepszych chęci. 
W każdej relacji, czy to rodzinnej czy nie-rodzinnej, koleżeńskiej, małżeńskiej czy przyjacielskiej zdarzają się lepsze i gorsze czasy. Czasem ktoś kogoś nie zrozumie, albo zrozumie, ale źle, czasem skupia się na sobie i nie liczy z tą drugą osobą, czasem jest zmęczony. Czasem chcielibyśmy najlepiej, a wychodzi… jak zawsze. Naprawdę niewiele trzeba aby zranić i równie niewiele, by zostać zranionym. Czym bliższa relacja, tym bardziej boli.

Są tylko dwa sposoby aby całkowicie tego uniknąć. Jeden to stworzyć relację tak powierzchowną jak ścianka mydlanej bańki. Drugi sposób to relacja jak wspomniana bańka trwała. Można? Można. 

I czasem, siłą rzeczy, właśnie takie są nasze relacje, bo trudno je nazwać więziami, ze współpracownikami, znajomymi z akademika, panią ze sklepu obok, czy te, które mamy wyłącznie w sieci. Nie zamierzam nikogo nakłaniać do tego, by miał z innymi wyłącznie więzi głębokie, trwałe i znaczące. Sama oszalałabym bardzo, bardzo szybko. Ale tymi powierzchownymi, kruchymi i nieważnymi nie warto się specjalnie zajmować. Tyle, ile zajęło mi to do tej pory zupełnie wystarczy. 
Tylko powstaje pytanie czy życie wśród takich mydlanych baniek to coś, co będzie nas satysfakcjonowało przez kolejne lata. Czy taka relacja, da nam radość, satysfakcję, bliskość? Niestety nie. Coś za coś. Nie będzie bolało, fakt, nikt mnie nie zrani, też fakt, ale…
Ponieważ wszystko w życiu kosztuje, i za taki pomysł płacimy. Samotnością. Tym, że nie masz się nawet z kim porządnie pokłócić. 
Ech…życie. Jak blisko to boli, jak daleko…też boli. Trochę to działa jak zaklęcie w bajce. Jesteś potworem i przestaniesz nim być tylko, jeśli ktoś cię pokocha. Ale jesteś potworem i nikt cię nie pokocha, niestety. 
Ale gdyby tylko.
Łatwe to to nie jest. Odpowiedź na pytania kto najbardziej mnie w życiu zranił, kto najbardziej mnie wkurzył, kto był wobec mnie najbardziej niesprawiedliwy i czyje złe słowa najbardziej mnie w życiu bolały jest jedna. To mój własny mąż. Mój ukochany. To jego niewrażliwość dotyka najbardziej, to on wie jak mnie zranić i czasem to robi. I vice versa. Nikt nie potrafi tak mu zaleźć za skórę jak pisząca te słowa. 
„Na dobre i na złe” – oj, jak chętnie usunęlibyśmy te „złe”, ale jakoś ciągle nie potrafimy. Co więcej jakże często sami jesteśmy tego złego źródłem. 
Na szczęście prawdziwa miłość, przyjaźń jest możliwa nie tylko w bajkach dla dzieci. Jeśli nauczymy się wybaczać, rozumieć i stawiać dobro drugiej osoby przed swoim to się nam udaje. Nie jest to łatwe, ale jest możliwe i kiedy jednak, na przekór przeciwnościom doświadczamy prawdziwych, głębokich i znaczących relacji, nie ma większej radości. Jeśli tylko unikamy bólu, może się nam udać i rzeczywiście przez jakiś czas nic nas nie dotknie, ale jeśli na ten ból się zdecydujemy i go pokonamy zaczyna się prawdziwa, pełna satysfakcji więź.