14 lipca 2015 roku minęło 150 lat od pierwszego wejścia na Matterhorn. 
Tego samego dnia minęło 25 lat od naszego ślubu. Srebrne wesele. I, jak wiadomo – dobrze nam razem. 
Kawał życia te 25 lat. Trudno się opędzić od przeróżnych podsumowań i głębokich refleksji o przemijaniu 🙂
Najważniejsza z nich? Naprawdę było warto. Uczucia, które od kilku dni mi towarzyszą to mieszanka szczęścia, satysfakcji, radości, dumy i poczucia spełnienia. Rewelacja. 
Mogę to porównać jedynie do tego, co czuje człowiek, który pokonując swoje słabości, zmęczenie i ból, ostatecznie znajduje się na szczycie góry o zdobyciu której marzył. A która jest jednak trochę zbyt wysoka. Przynajmniej jak dla mnie.
Stoję na tym wymarzonym szczycie, wiatr smaga twarz, słońce świeci, świat ściele się u moich stóp. Jeszcze z trudem łapię oddech, jeszcze drżą z wysiłku moje mięśnie, serce pompuje krew i czuję to każdą najmniejszą nawet częścią mojego ciała. Udało się! Pokonałam siebie! Czas na odpoczynek. Wyciągam z plecaka jakieś kromki, które są absolutnie najlepszym posiłkiem we wszechświecie i wodę, które dodają sił jak prawdziwa ambrozja popijana nektarem prosto z Olimpu. Przestrzeń dokoła mnie oszałamia swoim ogromem. Udało się. Wysiłek, pot, trud i łzy przyniosły swój owoc. No i jestem szczęśliwa. Przede mną kolejne szczyty. Złote wesele widać już na horyzoncie…
Może dlatego, że kocham góry zwróciłam uwagę na rocznicę pierwszego wejścia na Matterhorn. Piękna, fascynująca góra. Ani najwyższa (4478m n.p.m.), ani najbardziej stroma czy niedostępna, położona w Alpach, a jednak jest jednym z najpóźniej zdobytych alpejskich szczytów. Dlaczego? Podobno wcale nie jest tak strasznie trudna na jaką wygląda, ale ten wygląd powoduje, że wielu alpinistów poddaje się jeszcze przed podjęciem walki. Udaje się ja zdobyć tylko tym, którzy nie dają się zwieść przewidywanymi problemami. Idą. A kiedy jest trudno, biorą głęboki oddech i… dalej idą. 
I, tak sobie myślę, podobnie jest w małżeństwie. Przynajmniej naszym. Najpierw patrzyłam na jakieś marzenie, szczyt majaczący w oddali, pociągający swoim pięknem. Zapragnęłam go zdobyć, ale był zbyt wysoki. Ale do tego marzenia było nas dwoje. Tak samo, jak w prawdziwych górach w codziennej wspinaczce po prostu sobie pomagamy.
Po prostu.
Pomagamy.
Nie ma znaczenia kto akurat niesie więcej, czy kto podtrzymuje słabszego, nie ma znaczenia kto częściej zachęca do dalszej drogi. Idziemy, bo widzimy przed sobą cel – szczyt wielkiej góry. Czasem tracimy go z oczu, pewnie, że tak. Ale ktoś z  nas zawsze pamięta gdzie ten cel jest i za chwilę rzeczywiście wyłania się spoza drzew. No i tak idziemy już 25 lat. 
I mamy coraz większy apetyt na kolejne szczyty, na kolejne Góry. 
Naprawdę było warto.